Liczba stron: 352
Kto by pomyślał, że Chiny są tak nieromantycznym krajem! Tylko pytanie brzmi, czy oni chcą być nieromantyczny, czy też trudna historia wyrugowała romantyzm na obrzeża świadomości i zastąpiła go pieniądzem, który zajął centralne miejsce?
Dorian Malovic przedstawia dziwaczny konglomerat tradycji połączonej z nowoczesnością w sposób wręcz obrzydliwy. Tworzy się z tego przerażający stwór podobny do Frankensteina bez emocji, przekalkulowany. Niemoralny? Czy całemu społeczeństwu można zarzucić amoralność? Czy jeśli ludzie z mlekiem matki uczą się, że najważniejszy jest pieniądz, to czy jest w tym coś dziwnego, że to święcie wierzą?
Książka porusza całe spektrum problemów - od prostytucji przez przemoc domową aż po targi singli. Aparat państwowy bardzo aktywnie wspiera agencje matrymonialne, które pozwalają kobietom poznawać obcych mężczyzn (zwyczajowo nie wolno im rozmawiać z obcymi). Czytając anonse, można się mocno zasmucić, wszak wszystko ogranicza się do zarobków, wyglądu i wykształcenia. Co z marzeniami? Ano nic. Wszelka kobieca samodzielność w tej materii jest mocno piętnowana. Wydaje się, jakby cały świat patrzył na to, czy kobieta wychodzi za mąż za odpowiedniego mężczyznę, jak szybko ma dzieci, czy aby nie zanadto się kształci. Państwo weszło z buciorami w życie Chińczyków, wytarło błoto w perski dywan, pierdnęło, otłuszczoną gębę wytarło w zasłonkę... i się zadomowiło tak, że prawie nikt nie pamięta, że kiedyś go tam nie było.
Opisywane są także konsekwencje polityki jednego dziecka, która przestała obowiązywać dopiero 3 lata temu. Ile to dramatów rozegrało się w czterech ścianach, gdy urodziło się nadprogramowe dziecko, albo dziewczynka, albo niepełnosprawna pociecha. Zatrzymać? Oddać? Porzucić? Próbować dalej? Zabić? To były pytania, z którymi zmagali się Chińczycy i chyba wszyscy zgadzamy się, że nikt nie powinien mierzyć się z takimi dylematami.
Ciekawie opisana została sytuacja homoseksualistów w Chinach.
Autor zdecydowanie pisze tę książkę, mając konkretną tezę i łatwo można wyczuć po której stronie się opowiada. Nie jest to wada, ale warto podkreślić, że jest to książka jednostronna, prezentująca sposób patrzenia człowieka z zachodu na Chiny. Nie wiem, czy słusznie, ale wydaje się, jakby w Chinach żyli sami niemoralni i materialistyczni ludzie. Czy mam słuszne wnioski? Czy autor się zagalopował?
Czy w Chinach można znaleźć miłość? Dorian Malovic nie odpowiada na to pytanie wprost. Po przeczytaniu jej pojawia się więcej pytań niż odpowiedzi. I to świetnie. "Miłość" to poruszająca opowieść o tym, co się dzieje, gdy wyrugujemy z naszego życia uczucia. Chińczycy nie są szczęśliwi po prostu.
9/10
sobota, 27 października 2018
niedziela, 30 września 2018
Życie w średniowiecznej wsi - Frances Gies, Joseph Gies
Liczba stron: 440
Jeśli jesteście ciekawi, jak wyglądało życie w typowej średniowiecznej wiosce, to zdecydowanie książka dla Was. Zwłaszcza jeśli przepadacie za literaturą popularnonaukową, która źródłami i przypisami stoi.
Publikacja ta odpowie na niemal każde pytanie dotyczące średniowiecznej wsi. Co robili chłopi w wolnym czasie? Jak dobierali się w pary? Czy kościół naprawdę był taki ważny? Co jedli? Jak egzekwowali sprawiedliwość? Jak dbali o higienę osobistą, a może w ogóle tego nie robili?
O ile uwielbiam książki dotyczące historii i tego, jak się żyło w przeszłości, to "Życie w średniowiecznej wsi" było dla mnie odrobinę nudne. Trudno się dziwić, życie chłopów nie obfitowało w rozrywki i głównie skupiało się na pracy, odrabianiu pańszczyzny i próbie przeżycia kolejnego dnia. Brak tutaj pasjonujących opisów. Brak mi było jakiejś fabularyzacji. Całość jest napisana rzeczowym jęzkiem i jest rzetelną rozprawą naukową. Autorzy eksplorują Średniowiecze metodyczne i bardzo starannie, ale jak się okazało, że średniowieczna wieś nie zafascynowała mnie na tyle, by być radosnym uczestnikiem tychże eksploracji. Obszerna bibliografia może sugerować nawet, ze publikacja jest publikacją uniwersytecką, jednak nie mam wiedzy, by to potwierdzieć.
Wydanie jest fantastyczne. Bardzo ładna okładka, świetny font oraz liczne grafiki sprawiają, że techniczna strona zapoznawania się z książką jest bez zarzutu.
Mediewistką nie jestem, w pewien sposób fascynuję się historią, jednak w wypadku "Życia w średniowiecznej wsi" zostałam zderzona z przykrą prawdą - lubię historię, jednak nie na tyle, by fascynować się tym, jakie podatki płacili chłopi w średniowiecznej angielskiej wsi.
Wystawiam 5/10 i polecam prawdziwym fanatykom, a nie okazjonalnym hobbystom.
Jeśli jesteście ciekawi, jak wyglądało życie w typowej średniowiecznej wiosce, to zdecydowanie książka dla Was. Zwłaszcza jeśli przepadacie za literaturą popularnonaukową, która źródłami i przypisami stoi.
Publikacja ta odpowie na niemal każde pytanie dotyczące średniowiecznej wsi. Co robili chłopi w wolnym czasie? Jak dobierali się w pary? Czy kościół naprawdę był taki ważny? Co jedli? Jak egzekwowali sprawiedliwość? Jak dbali o higienę osobistą, a może w ogóle tego nie robili?
O ile uwielbiam książki dotyczące historii i tego, jak się żyło w przeszłości, to "Życie w średniowiecznej wsi" było dla mnie odrobinę nudne. Trudno się dziwić, życie chłopów nie obfitowało w rozrywki i głównie skupiało się na pracy, odrabianiu pańszczyzny i próbie przeżycia kolejnego dnia. Brak tutaj pasjonujących opisów. Brak mi było jakiejś fabularyzacji. Całość jest napisana rzeczowym jęzkiem i jest rzetelną rozprawą naukową. Autorzy eksplorują Średniowiecze metodyczne i bardzo starannie, ale jak się okazało, że średniowieczna wieś nie zafascynowała mnie na tyle, by być radosnym uczestnikiem tychże eksploracji. Obszerna bibliografia może sugerować nawet, ze publikacja jest publikacją uniwersytecką, jednak nie mam wiedzy, by to potwierdzieć.
Wydanie jest fantastyczne. Bardzo ładna okładka, świetny font oraz liczne grafiki sprawiają, że techniczna strona zapoznawania się z książką jest bez zarzutu.
Mediewistką nie jestem, w pewien sposób fascynuję się historią, jednak w wypadku "Życia w średniowiecznej wsi" zostałam zderzona z przykrą prawdą - lubię historię, jednak nie na tyle, by fascynować się tym, jakie podatki płacili chłopi w średniowiecznej angielskiej wsi.
Wystawiam 5/10 i polecam prawdziwym fanatykom, a nie okazjonalnym hobbystom.
czwartek, 26 lipca 2018
"Content - elementarna cząstka marketingu. Kompletny przewodnik do content marketingu" Rebecca Lieb i Jaimy Szymański
Liczba stron: 288
Reklamy wyświetlane w otoczeniu wartościowej treści są o 42 procent bardziej efektywne. Ekspozycja reklamy w otoczeniu contentu premium sprawia, że staje się ona bardziej widoczna. Bardziej oznacza 52 procent. To naprawdę wiele w obliczu ślepoty banerowej, na którą cierpi współczesny użytkownik Internetu. Mniej niż 1 procent ludzi klika w banery. Przykłady na to, że życie współczesnego marketera jest trudne można mnożyć. Tylko... Co można z tym zrobić?
Odpowiedź na tak naiwnie zadane pytanie jest prosta i równie naiwna. Ludzie chcą kupować to co im się przyda, zaciekawi ich bądź zdumi. I takie powinny być reklamy. Gdy zobaczymy baner o treści - kup buty: kliknij. Co zrobimy? Nic, bo najpewniej go nie zauważymy. Współczesny użytkownik Internetu chce czytać teksty eksperckie, odpowiadające na coraz bardziej zaawansowane i skomplikowane pytania. Content marketing wie, o co pytają ludzie w Internecie i śpieszy z odpowiedzią, jednocześnie podsuwając gotowe produkty.
"Content - elementarna cząstka marketingu. Kompletny przewodnik do content marketingu" jest to książka dla specjalistów marketerów, nie zaś dla osób, które zajmują się pisaniem contentu. Nie do końca rozumiem głosy osób, które 'NIE SPODZIEWAŁY SIĘ, MYŚLAŁY, ŻE DOWIEDZĄ SIĘ JAK PISAĆ BLOGASKA'. No nie, jest to kompendium wiedzy teoretycznej o tym jak działać i w ogóle dlaczego działać. Dlaczego nie poprzestać na reklamach w telewizji - na to pytanie odpowiada ""Content - elementarna cząstka marketingu". Ciekawym zagadnieniem, do którego wcześniej nie przywiązywałam uwagi, jest strategia contentowa. Nigdy do tej pory nie tworzyłam w mojej pracy czegoś takiego i content był zwykle robiony na bieżąco. Zgadzam się jednak z argumentami autorów, że ze strategią jest po prostu łatwiej. Ogólnie jestem bardzo za tym, by nim zaczniemy działać, chociaż w kilku słowach skonstruować swoją strategię. Często można spotkać się z problemem, że działamy, ale w sumie nie wiemy po co, a gdzie się firma/blog/cokolwiek znajdzie za 5 lat - los pokaże. Przy całym swoim profesjonalizmie książka jest po prostu przystępna, napisana bez lania wody, zawiera sporo ilustracji, tabel, wykresów, diagramów, które ułatwiają przyswajanie wiedzy. Nie ma mówienia dla samego mówienia, chociaż zauważyłam, że we słowa wstępu zostały powtórzone w późniejszym rozdziale (dziwne).Jest to zdecydowanie najlepsza, najbardziej wszechstronna książka o contencie, którą do tej pory czytałam. Nie jest nudna, nie jest przesadzona, opisuje tylko to, co istotne, podaje przykłady udanych kampanii content marketingowych. Problem ujęty został kompleksowo. Jestem bardzo zadowolona!Bardzo polecam specjalistom, juniorom, managerom i pasjonatom
sobota, 14 lipca 2018
Filmowo #6
„Absolwent”
Młody chłopak –Benjamin nie ma pomysłu na dalsze życie po
studiach. Nieoczekiwanie w romans wciąga go dużo starsza od niego pani
Robinson.
Film kultowy, wielokrotnie nominowany do Oscara, koniec
końców nagrodzony jedną statuetką. I tak naprawdę to nie wiem za co. Nie wiem
zupełnie, co reżyser chciał powiedzieć i czy w ogóle cokolwiek chciał mówić.
Może ja uparcie doszukuje się jakiegoś drugiego dna, a to po prostu historia
niezwykłego romansu? Może to po prostu banalna historia kobiety w średnim
wieku, która chce sobie udowodnić, że wciąż jest atrakcyjna i wykorzystuje w
tym celu naiwnego chłopca. Tylko jaką rolę odegrała w tym jej córka? Co reżyser
miał na myśli wprowadzając te postać. A raczej tę piękną kukłę, bo ekranowa
Elaine jest tylko urodziwa. Stoi i jest kukłą bez charakteru, czy portretu
psychologicznego.
Ale to nie jest zły film. Wykonanie jest genialne. Długie
ujęcia, młody Dustin Hoffman i muzyka, która towarzyszyć mi będzie jeszcze
długo. Ale nic poza tym. Dobry dramat obyczajowy z elementami groteski. 6/10
„Wybuchowa para”
Film, którego jedyną wartością
jest umięśniona klatka piersiowa Toma Cruza i seksowne ciało w bikini Cameron
Diaz. Momentami było nawet zabawnie. 3/10
„666 Park Avenue
„666…” to taki soft
horror. Z mroczną atmosferą. Mamy stary budynek z tajemniczymi przejściami i
ukrytymi schodami, mamy duchy, zjawy, wizje, tajemniczą sektę, a to wszystko
buduje tajemniczy i niepowtarzalny klimat. Aktorzy zostali świetnie dobrani, a
muzyka wzmagała te delikatną grozę towarzyszącą oglądaniu odcinków. Podkreślę
jeszcze genialną rolę Terry’ego O'Quinn’a (znanego z
Lost). Wspaniale wykreował postać enigmatycznego właściciela Drake’a. Przez
długi czas pozostaje niezdefiniowany pod względem moralnym, a jego pojawienie
się na ekranie wywołuje dreszcz. Żałuję, że serial został anulowany.
Najważniejsze wątki zostały domknięte, choć bardzo topornie. Ale drobniejsze
wątki pozostały bez wyjaśnienia. Ostatnie epizody zostaną wyemitowane podobno w
te wakacje, co bardzo mnie cieszy. Może wówczas wszystko zakończy się z klasą.
7/10
„Alcatraz”
Kolejny anulowany serial, który zaczęłam
oglądać. Podoba mi się klaustrofobiczna atmosfera. Jest lekko mroczny,
tajemnice nakładają się na siebie, a rozwiązanie zagadki powracających
skazańców, popełniających morderstwa, nurtuje i przyciąga do dalszego oglądania
serialu.
W większości gra aktorska mi się
podoba. Nie odpowiadają mi tylko typowo amerykańskie zagrywki. Głowna bohaterka
– seksowna blondynka, naturalnie sierota (widz musi jej współczuć i podziwiać,
że kobieta bez rodziców tyle osiągnęła!), robi groźną minę, podczas scen w
deszczu, uzewnętrzniania się pomiędzy rozwiązywaniem różnorakich spraw kryminalnych.
Może jestem przeczulona, ale odrzuca mnie to.
Do tego serial po prostu jest nijaki. Nie wzbudza wielkich emocji.
Autorzy lecą schematem i właściwie nie ma w sobie nic zaskakującego. Ogólnie na
plus 5/10
niedziela, 1 lipca 2018
Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania - Antoni Czechow
Mam wrażenie, że Czechow lepiej realizuje się w dramatach. Dramaty, mimo że jednostajne, to mięsiste są od metafor. Z kolei opowiadania w książce „Żarciki”, choć ładne, to jednak jakieś takie niepogłębione, ledwie naszkicowane zostały, jakby były szkieletem, bez mięśni, tkanek, życia.
I to nie tak, że to opowiadania są złe, źle napisane, czy też nieciekawe. Pochłonęłam ją w czasie jednej podróży pociągiem, tak mnie wciągnęły! Ale było to jak patrzenie na nieistniejący świat, fantastykę niemalże. Bo choć emocje i zachowania, były bardzo realne i przystające do aktualności, to świat przedstawiony był obcy, zupełnie nie rozumiem Rosji początku wieku XX, jest dla mnie tworem niema egzotycznym i przez tę egzotykę nie potrafię dostrzec uniwersalności.
Czy „Żarciki” są zabawne? To zależy od poczucia humoru. Jeśli lubicie mroczny, przewrotny żart, mający na celu ocenianie postaw i zachowań innych, to tak, polubicie się z Czechowem. Wyśmiewa wady, jest bezlitosny dla ludzkich słabości, obnaża fałsz i obłudę, nie zostawiając suchej nitki na pozornie idealnych obywatelach. Jeśli Czechow stosuje żart, to tylko taki który wywołuje gorzkie parsknięcie, a nie radosny wybór wesołości. Porusza problematykę chociażby: małżeństw dla pieniędzy, czy też nepotyzmu oraz korupcji, z którą zmagała się Rosja w ówczesnym czasie. Ten zbiór opowiadań daje wgląd w tamtą epokę i wyjaśnia sytuację, z którymi musieli się zmagać Rosjanie. Tym samym publikacja ta jest także dobrym dokumentem historycznym.
„Żarciki” są przede wszystkim krytyką społeczną. W dalszej kolejności wszystkim innym. Język tekstu jest idealny. Bardzo wyważony, dozujący emocje, jasno stający po stronie konkretnej jednostki. To narrator mówi, co uważa za dobre, a co za godne pogardy. Bardzo podobały mi się opisy – nie występowały za często, ale gdy się pojawiały to były bardzo sugestywne. Przykładem był opis świecznika przedstawiającego nieobyczajną scenę.
Wydanie jest staranne jak każda publikacja wydawnictwa MG.
„Żarciki” to dobra książka, jednak nie zachwyca. Trudno odmówić Czechowowi bystrości spojrzenia, ale jednocześnie brak temu spojrzeniu świeżości. Niewiele odkrył, a jest w nim pewnego rodzaju gorycz. Jeśli lubicie gorzkie spojrzenie na świat, ludzi i życie – to coś dla Was. Jeśli wolicie patrzyć na zły świat z czułością, będziecie zirytowani tym, że Czechow nie dostrzega w ludziach dobra. Tylko zło.
I to nie tak, że to opowiadania są złe, źle napisane, czy też nieciekawe. Pochłonęłam ją w czasie jednej podróży pociągiem, tak mnie wciągnęły! Ale było to jak patrzenie na nieistniejący świat, fantastykę niemalże. Bo choć emocje i zachowania, były bardzo realne i przystające do aktualności, to świat przedstawiony był obcy, zupełnie nie rozumiem Rosji początku wieku XX, jest dla mnie tworem niema egzotycznym i przez tę egzotykę nie potrafię dostrzec uniwersalności.
Czy „Żarciki” są zabawne? To zależy od poczucia humoru. Jeśli lubicie mroczny, przewrotny żart, mający na celu ocenianie postaw i zachowań innych, to tak, polubicie się z Czechowem. Wyśmiewa wady, jest bezlitosny dla ludzkich słabości, obnaża fałsz i obłudę, nie zostawiając suchej nitki na pozornie idealnych obywatelach. Jeśli Czechow stosuje żart, to tylko taki który wywołuje gorzkie parsknięcie, a nie radosny wybór wesołości. Porusza problematykę chociażby: małżeństw dla pieniędzy, czy też nepotyzmu oraz korupcji, z którą zmagała się Rosja w ówczesnym czasie. Ten zbiór opowiadań daje wgląd w tamtą epokę i wyjaśnia sytuację, z którymi musieli się zmagać Rosjanie. Tym samym publikacja ta jest także dobrym dokumentem historycznym.
„Żarciki” są przede wszystkim krytyką społeczną. W dalszej kolejności wszystkim innym. Język tekstu jest idealny. Bardzo wyważony, dozujący emocje, jasno stający po stronie konkretnej jednostki. To narrator mówi, co uważa za dobre, a co za godne pogardy. Bardzo podobały mi się opisy – nie występowały za często, ale gdy się pojawiały to były bardzo sugestywne. Przykładem był opis świecznika przedstawiającego nieobyczajną scenę.
Wydanie jest staranne jak każda publikacja wydawnictwa MG.
„Żarciki” to dobra książka, jednak nie zachwyca. Trudno odmówić Czechowowi bystrości spojrzenia, ale jednocześnie brak temu spojrzeniu świeżości. Niewiele odkrył, a jest w nim pewnego rodzaju gorycz. Jeśli lubicie gorzkie spojrzenie na świat, ludzi i życie – to coś dla Was. Jeśli wolicie patrzyć na zły świat z czułością, będziecie zirytowani tym, że Czechow nie dostrzega w ludziach dobra. Tylko zło.
niedziela, 10 czerwca 2018
Moje serce, mój wróg - Steiger A.J.
Bukowy las
Liczba stron: 368
Myślałam, że na świecie nie istnieje powieść dla młodzieży, która mogłaby mi się podobać. Myślałam tak do czasu, aż nie sięgnęłam po powieść A. J. Steiger. Ta książka nie tylko porusza ważny temat, przybliża życie osób, które dotychczas były dla mnie zagadką, ale również jest przewrotnie napisanym romansem z nieoczywistym zakończeniem.
„Moje serce, mój wróg” opowiada historię uczucia rodzącego się między Alvie, która ma problem z dostowaniem się do społeczeństwa ze Stanleyem, który jest chory na nieuleczalną chorobę.
Główna bohaterka ma zespół Aspergera. Niby coś tam wiedziałam o tej chorobie, lecz tak naprawdę nie miałam pojęcia jakimi drogami chadzają myśli ludzi z tą chorobą. Dzięki „Moje serce, mój wróg” weszłam do głowy takiej niesamowitej osoby jak Alvie. Wciąż jej nie rozumiem, ale tak naprawdę czy trzeba wszystko rozumieć? Nie wystarczy akceptować i starać się poznać? Ja tak robię. Ja Alvie polubiłam w całej jej niezwykłości. W tym, że jest taka niedostosowana społecznie, w tym że kocha fizykę i uwielbia seriale fantasy. Nie rozumiałam wszystkich jej zachowań, ale nie ma to znaczenia. Jest świetna! Inteligenta, nieprzystosowana, genialna, deprymująca – taka jest Alvie.
Fantastyczne w tej książce jest to spotkanie się z czymś, co jest dziwne, nieznane, dla niektórych nienormalne. „Moje serce, mój wróg” oswaja inność, jednocześnie jej nie spłycając. To niesamowita umiejętność, która wymaga wrażliwości.
W książce tej jest wiele romansu – wszak chłopak, z problemami i to poważnymi, pojawia się na białym koniu (czy też o białej lasce) i układa Alvie życie. Z jednej stronie jest to powieść o wyobcowanych ludziach z problemami, którzy spotykają się w pewnym momencie życia i postanawiają dzielić ze sobą samotność. Trudno jednak zaprzeczyć, że to Alvie jest tą gorzej przystosowaną, tą która wymaga pomocy i nie radzi sobie.
Problemy dotyczące rodziców zostały pokazane lekko pretensjonalnie, niemniej pasuje do treści i prowadzonej narracji. Ten problem został pokazany dość naiwnie, w przeciwieństwie do problemu zwierząt trzymanych w zoo. Pisarka, za sprawą przemyśleń protagonistki, przybliżyła uczucia towarzyszące zwierzętom trzymanym w klatkach, ich problemy psychologiczne, wzrastający poziom frustracji.
Fabuła nie jest szczególnie dynamiczna, ale dzięki temu po prostu poznałam Alvie i Stanleya. Ich postacie zostały doskonale nakreślone, a brak szczególnych wydarzeń i nieprzesadny dramatyzm sprawia, że to wszystko jest takie prawdziwe w swojej niezwykłości.
Nie dajcie się zwieść źle brzmiącemu tytułowi. Jest to cytat z książki „Wodnikowe wzgórze” i ma dużo głębsze znaczenie niż na pierwszy rzut oka można myśleć. Dlatego warto sięgnąć po tę książkę, nawet jeśli zwykle nie czytacie książek o tytule takim jak ten. Język jest prosty, a jednocześnie w łatwy sposób tłumaczy często zawiłe fizyczne problemy.
Zachęcam do zapoznania się nawet sceptyków – warto. 8/10
Liczba stron: 368
Myślałam, że na świecie nie istnieje powieść dla młodzieży, która mogłaby mi się podobać. Myślałam tak do czasu, aż nie sięgnęłam po powieść A. J. Steiger. Ta książka nie tylko porusza ważny temat, przybliża życie osób, które dotychczas były dla mnie zagadką, ale również jest przewrotnie napisanym romansem z nieoczywistym zakończeniem.
„Moje serce, mój wróg” opowiada historię uczucia rodzącego się między Alvie, która ma problem z dostowaniem się do społeczeństwa ze Stanleyem, który jest chory na nieuleczalną chorobę.
Główna bohaterka ma zespół Aspergera. Niby coś tam wiedziałam o tej chorobie, lecz tak naprawdę nie miałam pojęcia jakimi drogami chadzają myśli ludzi z tą chorobą. Dzięki „Moje serce, mój wróg” weszłam do głowy takiej niesamowitej osoby jak Alvie. Wciąż jej nie rozumiem, ale tak naprawdę czy trzeba wszystko rozumieć? Nie wystarczy akceptować i starać się poznać? Ja tak robię. Ja Alvie polubiłam w całej jej niezwykłości. W tym, że jest taka niedostosowana społecznie, w tym że kocha fizykę i uwielbia seriale fantasy. Nie rozumiałam wszystkich jej zachowań, ale nie ma to znaczenia. Jest świetna! Inteligenta, nieprzystosowana, genialna, deprymująca – taka jest Alvie.
Fantastyczne w tej książce jest to spotkanie się z czymś, co jest dziwne, nieznane, dla niektórych nienormalne. „Moje serce, mój wróg” oswaja inność, jednocześnie jej nie spłycając. To niesamowita umiejętność, która wymaga wrażliwości.
W książce tej jest wiele romansu – wszak chłopak, z problemami i to poważnymi, pojawia się na białym koniu (czy też o białej lasce) i układa Alvie życie. Z jednej stronie jest to powieść o wyobcowanych ludziach z problemami, którzy spotykają się w pewnym momencie życia i postanawiają dzielić ze sobą samotność. Trudno jednak zaprzeczyć, że to Alvie jest tą gorzej przystosowaną, tą która wymaga pomocy i nie radzi sobie.
Problemy dotyczące rodziców zostały pokazane lekko pretensjonalnie, niemniej pasuje do treści i prowadzonej narracji. Ten problem został pokazany dość naiwnie, w przeciwieństwie do problemu zwierząt trzymanych w zoo. Pisarka, za sprawą przemyśleń protagonistki, przybliżyła uczucia towarzyszące zwierzętom trzymanym w klatkach, ich problemy psychologiczne, wzrastający poziom frustracji.
Fabuła nie jest szczególnie dynamiczna, ale dzięki temu po prostu poznałam Alvie i Stanleya. Ich postacie zostały doskonale nakreślone, a brak szczególnych wydarzeń i nieprzesadny dramatyzm sprawia, że to wszystko jest takie prawdziwe w swojej niezwykłości.
Nie dajcie się zwieść źle brzmiącemu tytułowi. Jest to cytat z książki „Wodnikowe wzgórze” i ma dużo głębsze znaczenie niż na pierwszy rzut oka można myśleć. Dlatego warto sięgnąć po tę książkę, nawet jeśli zwykle nie czytacie książek o tytule takim jak ten. Język jest prosty, a jednocześnie w łatwy sposób tłumaczy często zawiłe fizyczne problemy.
Zachęcam do zapoznania się nawet sceptyków – warto. 8/10
środa, 2 maja 2018
Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski
Liczba stron: 200
Wydawnictwo MG
Wydawnictwo MG
„Hrabina
Cosel” jest powieścią o intrygach. Nie ma w nich wyrafinowania,
bynajmniej. Są to intrygi na polskim dworze, wynikające ze złej,
małostkowej, podłej natury ludzi wówczas żyjących. Co tu dużo
mówić. Są one siermiężne i łatwe do rozwikłania. Czy to źle?
Czy wynika to z błędu pisarskiego? Absolutnie nie. Józef Ignacy
Kraszewski daje lustro – nam Polakom, aktualne nawet teraz, zadając
niemo pytanie, jak kraj ma funkcjonować, skoro jesteśmy do tego
stopnia zdeprawowani i pozbawieni finezji? Nawet jeśli intrygujemy,
to jest to tak przaśne, że wręcz żałosne...
Książka
opisuje historię miłości Anny von Hoym i Augusta II Mocnego. Ona
była żoną ministra skarbu, nieszczęśliwą w małżeństwie,
została ukryta na wsi przez zaborczego męża. On był królem
Polski i elektorem saskim, a o jego miłosnych podbojach krążą
legendy. Ponoć miał ponad 300 nieślubnych dzieci. Piękna Anna
zawróciła mu jednak w głowie na dłużej, czcił ją jak boginie.
Cosel, jak twierdzi Krasiński, zbyt była dumna i szlachetna, by
zostać po prostu kochanką (ja twierdzę, że zbyt była przezorna i
perfidna), dlatego wymusiła na królu dokument, który czynił ją
oficjalną konkubiną i żoną po śmierci królowej.
Jaka
była Anna von Hoym, powszechniej znana jako hrabina Cosel? Narrator
pragnie nas przekonać, że była to kobieta próżna, acz o woli
nieugiętej i szlachetnym sercu. Czy można mu wierzyć? O to trudno,
bo widząc szaleńczą radość i wykorzystywanie swojej pozycji,
czułam nie tyle złość, ale współczucie. Ja hrabinie Cosel
współczuję. Nie trzeba mieć tęgiej głowy, by wiedzieć, że
główna bohaterka trzymając głowę zadartą wysoko, nie
dostrzegła, że tanecznym krokiem dąży wprost do katastrofy.
Walczyła o serce Augusta, jakby nie dostrzegając, że jego serce
funta kułaków warte nie jest, a tym bardziej słowo. August był
kimś w rodzaju trefnisia, w ogóle nie zwracający uwagi na to, co
się dzieje w Polsce ani na świecie. Wszystko po nim spływało,
ważne by uczty były wystawne, a kobiety wokół piękne. Był
przykładem władcy strasznego, gdyż bezmyślnego i nieustannie
szukającego rozrywki.
Nie
potrafię powiedzieć, czy Cosel go kochała. Owszem był przystojny
i czarujący, ale czy można kochać mężczyznę, który jest
bałamutnikiem i się tym szczyci? A może Cosel zaakceptowała ten
fakt i postanowiła, że wyciągnie z tego związku to, co może, nie
przejmując się ani jego zdradami, ani kłamstwami...? Jakoś nie
potrafię uwierzyć w szczere oddanie, bardziej w przebiegłą obłudę
i szaleńczą potrzeb ocalenia swojego honoru – wszak nikt nie lubi
być fraszką jedynie, nawet fraszką króla. Co nie znaczy, że Anny
nie da się lubić. Jest niczym urocze dziecko – labilne,
roześmiane, emocjonalne, próże, dumne, irytujące.
Ale
nie tylko o miłość się tutaj rozchodzi! Ale też o kraj, o
władzę, o Polskę – jest to wszystko obecne w tej książce, ale
zdaje się jakby nie było istotne. Bo w gruncie rzeczy... nie było.
Została przedstawiona perspektywa Augusta II Mocnego, który miał
inne priorytety. Kraszewski doskonale to oddał. Książka, mimo
wstawek historycznych, opisujących ówczesną sytuację, nie jest
ani trochę nudna. Jest ich wystarczająco, by nawet ktoś kto nie
fascynuje się historią, wiedział, o co chodzi, ale na tyle mało,
że książka nie jest nudna.
Język
tekstu jest wspaniały. Fantastycznie wprowadził mnie w tamte czasy,
będąc jednocześnie zrozumiałym. Ma w sobie trochę poezji, czasem
bywa prosty, ale nigdy banalny. Cudowne opisy sprawiły, że poczułam
jakbym przebywała w Dreźnie ówczesnych lat.
Wydanie
MG jest naprawdę piękne, okładka mnie urzekła, korekta w punkt.
piątek, 20 kwietnia 2018
Belladonna - Anne Bishop
tłumaczenie:
Monika Wyrwas-Wiśniewska
seria/cykl
wydawniczy:
Efemera tom 2
wydawnictwo:
Initium
data
wydania:
październik 2012
liczba
stron:
416
„Belladonna”
to druga część serii o nazwie „Efemera”. Uważam, że
kontynuacja plasuje się na identycznym poziomie, co poprzedniczka.
Dostałam od tej książki dokładnie to, czego oczekiwałam.
Świat
rozpadł się na kawałeczki. Stał się płynną substancją silnie
powiązaną z ludzkimi sercami. Świat, czyli Efemera dostosowuje się
do najgłębszych pragnień i zmienia się pod ich wpływem. W
krajobrazach grasuje Zjadacz świata. Żywi się negatywnymi
emocjami, które są przecież powszechne. Jedyną osobą, która
może pokrzyżować niecne plany Zjadacza Świata jest Glorianna
Belladonna. Choć jak się prędko okazuje, kobieta nie jest wcale
taka osamotniona ze swoim darem. Poznaje innych podobnych do niej, z
podobnymi problemami…
„Dźwięk
starych ran, bolesnych wspomnień, głęboko pochowanych lęków”.
Ten
tom skupiony został na postaci Glorianny. Oczywiście bohaterowie z
pierwszej części są istotnym elementem serii i przewijają się
przez karty powieści. Główna bohaterka zaintrygowała mnie już w
„Sebastianie” swoją incydentalną obecnością. Trochę
tajemnicza, trochę zagadkowa i nierozpoznana. Poznawanie tej
bohaterki było dla mnie bardzo interesujące. Ciąży na niej wielka
odpowiedzialność. Ona doskonale zdaje sobie sprawę z misji, jaką
musi wykonać i bierze na siebie to brzemię. Podkreśla ona wagę
wypowiedzianych życzeń. Ukazuje także innym bohaterom, że
większości decyzji raz podjętych nie można cofnąć. Reszta
postaci tworzy ciekawy wachlarz charakterów. Niestety nowa postać,
czyli Michael ukazał mi się jakoś dość nudny mężczyzna i nie
wiem, co taka enigmatyczna, młoda kobieta jak Belladonna w nim
widziała.
„To
moja tratwa, zbudowana z ułamków zniszczonego życia”.
O języku dokładniej pisałam
przy części pierwszej. Styl tekstu jest prosty, a zarazem poetycki.
Idealnie wpasowuje się w świat przedstawiony, dzięki czemu styk
nie jest odbierany jako patetyczny.
„Jeśli
jestem skazany na mroczne miejsce, będzie to miejsce, które sam
sobie wybiorę”.
Naprawdę
nie chcę się powtarzać, ale światy, które tworzy Bishop są
ogromnie oryginalne i w żaden sposób niepowielone. Od początku do
końca stworzyła rzeczywistość w której żyją bohaterowie
Efemery. Podziwiam ją za to. Poprzednia część poświęcona była
rzeczywistości, jaką stworzyła Anne. Tym razem nasza wiedza o tej
krainie została tylko delikatnie pogłębiona i usystematyzowana.
Czytając „Belladonne” nie miałam żadnego problemu w
zorientowaniu się w miejscu, którym się znalazłam. Autorka
światy, które tworzy opiera na kobietach. To one są fundamentami,
podwalinami, na których można coś budować i gwarantem
bezpieczeństwa. To niewiasty w dziełach Bishop mają największy i
najbardziej znaczący wpływ na akcję.
Autorka
porusza także problematykę odrzucenia osób wyróżniających się.
Życia, gdzieś na obrzeżach grup społecznych osób, które są
inne. Ale także ważną kwestią przewijającą się w książce
jest szukanie własne miejsca wśród ludzi i w świecie.
Poszukiwanie własnego skrawka wszechświata, gdzie zostaniemy
zaakceptowani. Wcale nie jest to takie proste, gdy się jest
odmiennym.
„Podróż
życia. Po drodze wpływają na was inni, pomagają wam, krzywdzą
was. Niektóre rzeczy zdarzają się, ponieważ na nie zasłużyliście.
A inne dlatego, że z prądów Mroku wypływa okrucieństwo i podnosi
się bez ostrzeżenia, zadając ból, raniąc, doprowadzając do
tragedii, które mogę zniszczyć człowieka”.
Wątek
miłosny był uroczy. Nie było zapowiadanego szumnie erotyzmu, ale
ładnie i zgrabnie wpisał się on w atmosferę powieści. Lekko
groźną, lekko filozoficzną, chwilami romantyczna.
„Była
wysublimowanym szaleństwem, cudowną wściekłością, boską
obojętnością”.
To
dobrze napisana powieść fantastyczna z nienachlanym wątkiem
romansowym. Nie zawiodłam się. Mam nadzieję, że będzie
wiedziała, kiedy skończyć, a nie tak jak w przypadku Czarnych
kamieni, które mają już chyba tyle tomów, co Moda na sukces
sezonów. Nie mogę doczekać się kolejnej części, mianowicie
„Mostu snów. Głównym bohaterem będzie tym razem Lee – brat
Glorianny. Darzę go sympatią, dlatego nie mogę się doczekać
momentu, gdy poznam go bliżej.
6/10
sobota, 10 lutego 2018
"Dwudziestolecie od kuchni. Kulinarna historia przedwojennej Polski” Aleksandra Zaprutko-Janicka
Dodaj napis |
Jaki
obraz mamy przed oczami, gdy myślimy o przedwojennej Polsce.
Prawdopodobnie widzimy pisarzy i poetów, którzy w tamtym czasie,
przechadzali się uliczkami Warszawy/Krakowa/Lwowa, chłonąc
niepowtarzalną atmosferę. Dwudziestolecie łączy się z dostojną
Nałkowską, szalonym Witkacym i psychologiczną Kuncewiczową. W
powszechnym przekonaniu dwudziestolecie międzywojenne było czasami
piękna, szczególnego artyzmu i wyjątkowo dobrych manier. Kojarzy
się nam ze wspaniałymi salonikami literackimi, na których cała
śmietanka towarzyska bawiła się, omawiała problemy polityczne
kraju i tworzyła historię.
O
czymś zupełnie innym pisze Aleksandra Zaprutko-Janicka. Autorka
skupia się nie na osobach uprzywilejowanych, spędzających czas na
rautach. Zwraca uwagę na tę większą część społeczeństwa,
która o zabawach mogła co najwyżej pomarzyć. Proste kobiety,
które w dużej mierze całkowicie samodzielnie zarządzały chałupą
lub gospodarstwem (zależnie na co mogły sobie pozwolić). Przemiany
społeczne i możliwość pracy zawodowej często im (wbrew pozorom)
nie sprzyjała, gdyż, mimo że dzięki pracy usamodzielniły się,
to jednak tzw. obowiązki domowe wciąż zostały w 100 procentach na
głowach kobiet.
Taki
stan rzeczy skutkował tym, że kobiety wyrobiły sobie zmysł
przedsiębiorczości. Zaprutko-Janicka pokazuje jak kobiety radziły
sobie na dwa etaty, jednocześnie będąc pozbawionymi współczesnych
udogodnień takich jak chociażby lodówka (co sprawiało, że
podstawowe zakupy spożywcze musiały być robione bardzo często).
To przedsiębiorczość zwykłych Polek sprawiała, że świat nie
rozsypał się w posadach, gdy następowały polityczne zawieruchy.
Wiele rodzin w tamtych czasach żyło w skrajnym ubóstwie i państwo
Polskie nic z tym fantem nie robiło. Kobiety musiały nalewać z
pustego w próżne, by wykarmić rodziny. Pisarka odziera z mitu
Dwudziestolecie Międzywojenne, pokazując, że był to prawdziwie
dramatyczny czas dla wielu rodzin, dla których jedyny posiłek mogła
stanowić kora wymieszana z trawą.
Język
„Dwudziestolecia od kuchni” jest fantastyczny. Prosty, lekki,
publicystyczny. Publikację czytało się bardzo szybko. Autorka
odwołuje się do źródeł, jednak nie czyni ze swojej książki
hiperlinku do innych publikacji na ten temat. Dzięki temu odebrałam
tę książkę bardziej jako fabularyzowaną historię wielu kobiet,
aniżeli rozprawę naukową. To wielki plus, bo sprawiło to, że
publikacja jest przystępna dla każdego.
Jednocześnie
„Dwudziestolecie od kuchni” nie jest bardzo szczegółowe, ani
rozwlekłe. Trudne tematy pisarka często omawia na ledwie kilku
stronach. Przyczynia się to do pewnych uogólnień, ale jednocześnie
upraszcza książkę, przybliżając ją do przeciętnego konsumenta.
Według mnie można to uznać za zaletę, a w razie gdyby
„Dwudziestolecie od kuchni” (nomen omen) rozbudziło apetyt można
sięgnąć po którąś z pozycji wymienionych w bibliografii, które
z pewnością będą bardziej szczegółowe i prezentowały omawiany
problem w szerszym kontekście.
Bardzo
interesującymi fragmentami książki były rozdziały o wprowadzaniu
udogodnień w domach Polek takich jak gaz i elektryczność. Nie
wiedziałam, że urzędy organizowały specjalne spotkania, na
których kobiety mogły za darmo nauczyć się korzystać z tych
nowinek.
„Dwudziestolecie
od kuchni” to fantastyczna publikacja, dzięki której mogłam
wkraść się do domów przedwojennych kobiet. Odwiedziłam chłopskie
chaty jak i domy zamożniejszych kobiet, które mogły pozwolić
sobie nawet na... lodówkę! Wiem już jak wyglądało poprawne
nakrycie stołu na przyjęcie gości, a także dowiedziałam się jak
wówczas wyglądał wielkanocny koszyczek ze święconką. Poznałam
także menu na święta Bożego Narodzenia i kto wie, może nawet
wykorzystam niektóre dania? W razie gdybym potrzebowała informacji
jak wywabić plamy z czerwonego wina to również sięgnę po tę
książkę. Chociaż nie. Szybciej będzie, gdy użyję Internetu.
Dodatkowym profitem są piękne zdjęcia i przedruki reklam
pochodzących z tamtych czasów, dzięki czemu mogłam lepiej sobie
zobrazować opisywane tematy.
Szczerze
polecam tę książkę!
wtorek, 30 stycznia 2018
Dzikie łabędzie.Trzy córki Chin - Jung Chang
Dzikie łabędzie.Trzy córki Chin - Jung Chang
„Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin” Jung Chang
Całkiem prawdopodobne, że właśnie przeczytałam najlepszą
książkę w 2018 roku. Podejrzewałam, że powieść ta przypadnie mi do gustu, nie
podejrzewałam jednak, że do tego stopnia mną wstrząśnie i pochłonie. Stałam się
częścią opisywanej rodziny i współodczuwałam wraz z nimi.
„Jednak jej największym majątkiem były krępowane
stopy, zwane po chińsku „siedmiocentymetrowymi złotymi liliami”. Oznaczało to,
że jej chód był jak „kołysanie się młodych pędów wierzby w wiosennych
powiewach”, jak to ujmowali chińscy znawcy urody kobiecej. Widok kobiety
kołyszącej się na krepowanych stopach miał działać na mężczyznę erotycznie,
ponieważ jej bezradność budziła opiekuńcze uczucia w patrzącym”.
Miałam przyjemność poznać trzy pokolenia kobiet, których
życia wpisują się w dramatyczną historię polityczną Chin. Jung Chang tworzy opowieść o swojej babci,
matce i o sobie samej, bardzo sprawnie pokazując jak życie ludzi zostało
całkowicie podporządkowane politycznym machinom terroru. Pokazała także jak
Chiny przekształcały się pod wpływem zmian politycznych. Chiny były wielkim
buzującym tyglem napięć, konfliktów i wrogich frakcji, które walczą ze sobą o
władzę i wpływy, nie przejmując się anonimowym człowiekiem, który cierpi. To
anonimowemu człowiekowi autorka oddaje głos. Opisuje to dzięki przypadkowi
swojej rodziny – ale co rodzina to osobny dramat. W małym preparacie badawczym,
jakim jest jej rodzina, pokazuje losy całych Chin.
„Nawet okazywanie uczuć własnym dzieciom było
źle przyjmowane — jako wyraz rozszczepionej lojalności. Każda godzina — o ile
nie jadło się lub nie spało — powinna należeć do rewolucji i pracy. Wszystko,
co nie było związane z rewolucją, jak na przykład noszenie dzieci na rękach,
powinno trwać jak najkrócej„.
Książka ma sporą liczbę stron, ale jest to wskazane i bardzo
słuszne posunięcie pisarki. Dzięki temu książka jest szczegółowa, wielowątkowa,
opisująca dobrze atmosferę, zwyczaje, nastroje społeczne. Zupełnie inne było
życie babci od życia chociażby jej córki, tym samym każda z tych kobiet
przeżywała osobisty, prywatny i całkowicie osobne zdarzenia. Nie dało się tego streścić w kilku słowach.
Konieczne było dokładne oddanie atmosfery, tradycji i charakteru danego czasu. Wszystkie
opisane kobiety zasługiwały na to, by potraktować je z czułością i
zrozumieniem.
„Zdolna
kobieta potrafi zrobić posiłek bez żywności”.
Jednak to nie jest tylko smutna historia kobiet z tej
rodziny. To także bardzo wnikliwy opis reżimu Mao Tse-tunga. Pokazane zostało
jak kształtowała się boska cześć, którą otaczano wodza, opisane zostały
polityczne machinacje, które prowadził, by utrzymać swoją bezwzględnej i prawie
boską władzę. Jednak „Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin” skupiają się także na
niższych urzędnikach i pokazują, co nawet niewielka ilość władzy robi z
niegodnymi jej ludźmi. Kampanie Mao zostały wykorzystane przez nikczemnych urzędników do
osobistych celów, często wendet. Kraj pogrążył się w chaosie, ponieważ nikt nie
mógł ufać nikomu – dzieci odwróciły się od rodziców, mężowie od żon, każdy
oczekiwał, że druga osoba jest donosicielem.
„… rodzice dziewczynki
sprzedają wędzone mięso. Uprowadzi i zamordowali wiele małych dzieci.
Sprzedawali je potem jako mięso królicze po ogromnie wysokich cenach”.
Połączenie tych dwóch aspektów tj. bardzo prywatnych zapisków dotyczących
życia kobiet z aspektem politycznym dotyczącym całych Chin sprawia, że książka
niesamowicie wciąga i w ogóle nie nudzi. Wielka polityka niezbyt mnie
interesuje, ale to że została ona sprowadzona do poziomu zwykłego człowieka,
który czuje, myśli i cierpi, sprawia, że stała się przystępniejsza, groźniejsza
zarazem, bo to zupełnie inaczej usłyszeć, że na skutek głodu wywołanego błędnymi
poczynaniami Mao Tse-tunga zmarło 30 milionów ludzi, a co innego, gdy poznajesz
ich imiona, znasz ich historię i obserwujesz jak umierają przez puchlinę
głodową. Partia wchodzi w każdy aspekt życia człowieka. Ingeruje w to, jak
ludzie spędzają wolny czas, w co chodzą ubrani. Matka Jung jest krytykowana za
to, że zdarzyło jej się płakać, gdy była wyczerpana marszem. Nie wolno jej było
także płakać po poronieniu – płacz był wymysłem burżuazji. Wszelkie naturalne
odruchy takie jak rozpacz, śmiech, radość, smutek były wyrugowane z życia
społecznego.
„Ojciec jest bliski,
matka jest bliska, ale nikt nie jest tak blisko jak przewodniczący Mao”.
Każde wydarzenie z osobna wstrząsa i jest osobnym dramatem –
straszne jest gdy czytamy o tym, jak babci Jung (nie miała nawet imienia,
nazywano ją –drugą córką) krępowano stopy. Opis zmaltretowanych stóp jest
bardzo dosadny. Okazało się, że takie stopy, mimo że śmierdziały, były silnym
afrodyzjakiem. Kobieta poruszała się na zdeformowanych stopach bezradnie, przez
co mężczyźni mogli poczuć się przy nich bardziej męsko. Straszne jest to jak matka Jung jest katowana,
by przyznała się do niezawinionych win. Po pewnym czasie wszystkie te
nieszczęścia układają się w łańcuch ciągłego smutku. Matka była jednocześnie
rozsądna, ale też oddana komunizmowi bezgranicznie. Przedstawiona była jako
osoba mocno ideowo zaangażowana. Wszystko co robiła, czyniła dla wyższego
dobra. Ojciec zaś był przede wszystkim działaczem partyjnym, a dopiero potem
mężem i ojcem. Miał bardzo sztywne zasady moralne i był wręcz fanatycznie
uczciwy, nawet jeśli od kłamstwa zależało jego życie, to wolał cierpieć
katusze, niż zrobić coś przeciw sobie. Dzięki temu została pokazana także pewna
prawda o partii – partia komunistyczna to nie tylko bezduszni, straszni sadyści.
To także dobrzy ludzie, którzy chcieli lepszego świata. I nadal pewnie chcą. . Dramatyczne
były także losy Jung Chang. Kobieta opisała fakt, że odebrano jej dzieciństwo.
Nie mogła zbuntować się przeciwko rodzicom, nie mogła się zakochać w sąsiedzie,
nie mogła być próżna i skupiona na własnym wyglądzie. Cała jej energia i jej
rodzeństwa skoncentrowana była na tym, by ratować lżonych i bitych rodziców
przed szaleństwem.
„Obelgi związane z
kobietą mają w języku chińskim graficzny, obrazowy charakter: „czółenko” (od
kształtu narządów płciowych), przelewająca się lampa olejowa (zbyt często się
„puszcza”) i zdarty but (często używana)”.
Wielość osób i wydarzeń przedstawionych w „Dzikich
łabędziach” nie powoduje chaosu. Ta mnogość buduje epickość fabuły i daje pełny
obraz sytuacji chińczyków. Jeśli pojawiało się uczucie chaosu, to wynikało ono
z faktu, że życie w Chinach w tamtym czasie było chaotyczne, nielogiczne –
jednego dnia spokojnie pracujesz i spędzasz dni z rodziną, następnego dnia
jesteś oskarżony o to, że jesteś „uczniem kapitalizmu” bez dowodów.
„Przyjm, proszę, moje
przeprosiny, które przychodzą o całe życie za późno”.
Polecam osobom, które tak jak ja fascynują się losem
jednostki w historycznych zawieruchach. Podczas wojen i przewrotów tak łatwo
zapomnieć, że zamordowany człowiek miał imię, nazwisko, rodzinę i przyjaciół. I
ktoś po nim płacze. To prawdziwa epopeja, ujmująca problemy jednostki i całego
kraju jednocześnie. Mimo swojej objętości bardzo wciąga. Mocno zżyłam się z
bohaterkami i przeżywałam wszystkie ich wzloty i upadki (a tych drugich było
więcej). Wiele dowiedziałam się na temat historii Chin i dostałam wgląd w
psychikę Chińczyków i lepiej rozumiem to, dlaczego poddali się reżimowi Mao
Tse-tunga. Polecam! 10/10
piątek, 5 stycznia 2018
Jaka piękna iluzja – Magdalena Tulli w rozmowie z Justyną Dąbrowską
Liczba stron: 264
Szczera rozmowa
dwóch kobiet jest czymś, co najgłębiej mnie porusza. Rozmowy, w
których spotykają się różne sposoby patrzenia na świat i
postrzegania rzeczywistości dotykają mnie bardzo głęboko.
Zwłaszcza takie rozmowy, w których obie panie są dla siebie
łaskawe i pozwalają swoim myślom płynąć. Tulli razem z
Dąbrowską skupiają się na emocjach i opowiadają o miłości,
stracie, macierzyństwie i nie tylko. Bardzo ważnym tematem jest
opresja.
Wydawać by się
mogło, że ta rozmowa jest odrobinę sztampowa. Wszak powyższe
tematy są... takie przegadane. Możliwe, niemniej Magdalena Tulli
nadaje swoim przemyśleniom wymiar nieomal metafizyczny. Widać, że
jej styl bycia ciągle orbituje gdzieś wśród poetyckości. Książka
zachowuje formę wywiadu rzeki, jednak niewiele w niej „wywiadu”
tradycyjnie rozumianego. To bardziej rozmowa, wymiana doświadczeń,
przy jednoczesnym obdarowaniu Magdaleny Tulli mnóstwem przestrzeni
na wypowiedzi. Jej odpowiedzi (używam nomenklatury właściwej
tradycyjnym wywiadom) są obszerne i wielowątkowe. Tulli zahacza o
wiele trudnych dla niej i dla nas tematów.
Książka podzielona
została na 12 rozdziałów, a każdy z nich scharakteryzowano jednym
słowem. Mimo że rozmowy mają ten punkt przewodni to jednak czuć
taką spontaniczność, w przechodzeniu z tematu na temat oraz brak
scenariusza, który narzucałby kolejne punkty do odhaczenia. Przy
tym wszystkim rozmowa jest uporządkowana, nie czuć chaosu
myślowego, a zarazem naturalna i swobodna – to naprawdę sztuka!
Dowiedziałam się,
że Magdalena Tulli lubi muzykę i śpiewa w chórze. Miała nawet
doświadczenia podobne do mnie – też musiała stać pod tablicą i
śpiewać piosenki na ocenę. Gdy ja to robiłam czułam się
upokorzona i zgnębiona, a moje gardło zaciskało się i ledwie
mogłam wydać z siebie dźwięk. Pisarka miała to szczęście, że
po latach spotkała swojego nauczyciela muzyki i mogła mu
powiedzieć, co wówczas czuła – jednak nie zrobiła tego. Może i
dobrze. Podobnie jak ja rozwiązuje konflikty - poprzez wycofywanie
się. To także mój ogromny defekt – milczę, gdy powinnam się
postawić.
Ciekawym aspektem są
również aspekty polityczno-społczene poruszanie w tej publikacji.
Tulli razem z Dąbrowską analizują to, czy Polska jest na etapie
tracenia wolności i czy dwie tak agresywne frakcje, które można
zaobserwować w Polsce, mogą żyć w jednym państwie. Porusza także
tematykę uchodźców. Przyznaje, że codziennie myśli o uchodźcach
i myśli o tym, że kto wie, czy kiedyś nie zdarzy się to nam.
Tulli stała się czymś w rodzaju mojego głosu sumienia.
Bardzo poruszyła
mnie wypowiedź Magdaleny Tulli: „Jeśli cierpienia nie są nagłe
i gwałtowne, większe niż na co dzień, organizm umie tak zrobić,
żeby ich nie czuć. Takie ciężary dźwiga się inaczej. Nie w
rozpaczy, tylko w nieczuciu, w jakimś wewnętrznym ubóstwie”.
Poruszyło mnie to i chcę poznać dokonania powieściowe Magdalny
Tulli. Dodatkowo bardziej przyjrzę się karierze Justyny
Dąbrowskiej, ponieważ bardzo podoba mi się styl prowadzenia przez
nią rozmów. Irytuje mnie, gdy dziennikarze podczas wywiadów
próbują zabłysnąć bardziej niż gość i zamiast skupić się na
rozmówcy to przedstawiają swój punkt widzenia – na wszystko. W
przypadku książki „Jaka piękna iluzja” coś takiego nie miało
miejsca. Dąbrowska chciała się czegoś dowiedzieć o Tulli i nie
próbowała zawłaszczać rozmowy. Jest dla mnie fantastyczną
dziennikarką ze świetnym warsztatem.
Wydanie nie
zachwyca. Książka zachwyca.
7/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)